Droższy będzie wyjazd do centrum miasta samochodem i przejazdy komunikacją miejską. Więcej zapłacimy też za codzienne rachunki. Samorządy rozpaczliwie szukają oszczędności, tną inwestycje i szykują podwyżki. Sprawdziliśmy, kogo dotknie to najbardziej.
W środę karty odkrył Rafał Trzaskowski. Prezydent Warszawy wprost powiedział, że spięcie budżetu na 2021 rok będzie bardzo trudne i miasto musi szukać oszczędności, gdzie tylko się da.
Efekt? Wyższe opłaty dla mieszkańców i wstrzymanie części inwestycji. – Rząd tnie pieniądze dla samorządów, a dodaje im zadań, mamy pandemię i recesję w gospodarce. Tylko w tym roku dochody Warszawy spadną o 1,5 miliarda złotych – mówił prezydent Warszawy.
Ale to nie jest tylko problem stolicy. Boryka się z nim zdecydowana większość polskich samorządów. Szczególnie tych największych.
– Decyzja Trzaskowskiego jest zrozumiała i usprawiedliwiona – mówi money.pl Andrzej Porawski, dyrektor biura Związku Miast Polskich. I dodaje, że trudne czasy czekają mieszkańców wielu polskich miast.
To właśnie największe metropolie muszą mierzyć się z kryzysem w największym stopniu. Nie pomaga nawet rządowy Fundusz Inwestycji Samorządowych, bo przy wydatkach dużych miast pomoc z funduszu to ledwie kropla w morzu potrzeb.
– Warszawa na przykład dostała od rządu równowartość niespełna 2 proc. wartości planowanych inwestycji. W mniejszych samorządach jest to 10-12 proc. – tłumaczy Andrzej Porawski.
Dochody miały rosnąć, a spadają
W tym roku sytuacja jest najtrudniejsza, bo nikt nie mógł przewidzieć epidemii koronawirusa.
– Samorządy zakładały, że ich dochody z PIT wzrosną o 7 proc., tymczasem wygląda na to, że spadną aż o 11 proc. To gigantyczne straty – mówi nam Porawski.
Przypomnijmy, że to właśnie wpływy z PIT są jednym z podstawowych dochodów każdego samorządu. Mechanizm działa bowiem następująco: mieszkańcy rozliczają PIT w danym mieście (lub gminie), a część ich podatku pozostaje w budżecie samorządu. W przypadku gminy jest to nieco ponad 38 proc., powiatu – ok. 10 proc., a w przypadku miasta na prawach powiatu – prawie 50 proc. łącznej kwoty podatku.
A skoro w tym roku wielu mieszkańców musi pracować na części etatu lub wręcz zostało zwolnionych, to i dochody mają niższe. W związku z tym zapłacą niższy podatek i mniej zostanie go w miastach. Samorządy szacują straty z tego tytułu w sumie nawet na kilkanaście miliardów złotych.
– Obecnie można stwierdzić, że ubytek dochodów w tym roku nie powinien znacznie przekroczyć 200 mln zł. Skutki finansowe pandemii w roku bieżącym okazują się nieco niższe, niż wstępnie szacowano. Należy się jednak liczyć z tym, że będą odczuwalne w dłuższym okresie czasu – podsumowuje w rozmowie money.pl Piotr Husejko, dyrektor Wydziału Budżetu i Kontrolingu Urzędu Miasta Poznania.
Epidemia to jedno, ale nie pomagają też niektóre ustawy, przygotowywane przez rząd. Jak choćby reforma podatkowa, którą opisywaliśmy już w money.pl. Rada Ministrów chce ulżyć podatnikom i dać im możliwość częstszego rozliczania się ryczałtem. A to również uderzy w finanse samorządów. Ich budżety w ciągu najbliższych 10 lat zostaną uszczuplone nawet o 14 mld zł potencjalnych wpływów.
– Na żadną rekompensatę z tego tytułu nawet nie liczymy – mówi money.pl Andrzej Porawski ze Związku Miast Polskich.
Droższy transport i parkowanie
Nic więc dziwnego, że samorządy muszą szukać pieniędzy same. To przecież one są odpowiedzialne za funkcjonowanie szkół, szpitali czy przychodni. To one utrzymują lokalne ośrodki kultury i kluby sportowe. Płacą też pensje urzędnikom, również tym wypłacającym 500+. Nie wspominając już o gospodarce komunalnej czy zarządzaniu drogami lokalnymi. A od lat słyszymy, że subwencje i dotacje z budżetu państwa nie wystarczają na pokrycie wszystkich kosztów.
– Subwencja oświatowa w dalszym ciągu wzrasta w tempie dużo wolniejszym aniżeli wydatki na oświatę. Szacuje się, że w 2021 roku dopłata samorządu do zadań oświatowych może wzrosnąć o około 50 mln zł – mówi nam Piotr Husejko z poznańskiego urzędu miasta.
Gdzie zatem mieszkańcy mogą spodziewać się podwyżek? Jak twierdzi Andrzej Porawski, na pierwszy ogień pójdą (lub w wielu miastach już poszły) ceny biletów komunikacji miejskiej. Transport zbiorowy ucierpiał przez epidemię najmocniej, bo mieszkańcy, zamiast się przemieszczać, przez kilka miesięcy właściwie nie wychodzili z domu.
W Poznaniu nowy cennik obowiązuje już od lipca. Najtańszy bilet w komunikacji miejskiej kosztuje aż 4 złote, a średni wzrost cen sięga 20-30 proc. Jak mówi nam Piotr Husejko, przychody poznańskiego MPK są w tym roku o 56 mln zł niższe niż planowane.
Więcej zapłacą również mieszkańcy Gdańska, podwyżki rozważane są też w Krakowie i Lublinie.
Ceny przejazdów od nowego roku podniesie również Wrocław. Za jednorazowy bilet trzeba będzie tam zapłacić już nie 3,40 zł, ale aż 4,60 zł. Podrożały również karty okresowe, na przykład miesięczne. Jedynym ratunkiem jest program „Nasz Wrocław”, w którym uczestniczyć mogą tylko ci, którzy rozliczają podatki we Wrocławiu. Dla nich podwyżek nie będzie lub będą mniej dotkliwe.
Jeśli wrocławianie zechcą się wybrać do centrum samochodem, to również będą musieli sięgnąć głębiej do portfela. Nie dość, że strefa płatnego parkowania została poszerzona i wydłużono godziny jej obowiązywania (od 9 do 20 zamiast do 18), to jeszcze ceny poszły ostro w górę.
Przykład? 3 godziny parkowania w ścisłym centrum miasta w dzień roboczy podrożeją z 10,9 zł do 21 zł. A wieczorem jak dotąd taki postój był bezpłatny. Teraz – 7 złotych za każdą godzinę.
Jak zapowiedział niedawno prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, na to samo muszą przygotowywać się również mieszkańcy stolicy.
Utrzymanie domu. Koszty w górę
Transport to nie wszystko. Przy odrobinie wysiłku można przecież z niego nie korzystać i przesiąść się na przykład na rower.
Nie da się natomiast uniknąć podwyżek codziennych rachunków. Tu najmocniej dotkną nas podwyżki cen śmieci. W wielu miastach mieszkańcy zdążyli się już przyzwyczaić przez ostatnie lata i zmiany, które rząd wprowadził w tzw. ustawie śmieciowej.
Choć w założeniu podwyżki cen za wywóz śmieci mają skłonić Polaków do segregowania odpadów, to w rzeczywistości więcej płacą wszyscy. Nawet ci, którzy dbają o ekologię i skrupulatnie segregują śmieci.
Większość miast wciąż bowiem dopłacało do systemu utylizacji odpadów. Jako przykład znowu można podać Wrocław. Pod koniec lipca w stolicy Dolnego Śląska przegłosowano podwyżki na poziomie średnio 36 proc.
Mieszkańcy miast, które jeszcze cen nie podniosły, mogą spodziewać się, że i ich niedługo dotknie podwyżka. Zresztą nie jest wykluczone, że niektóre samorządy zafundują mieszkańcom jeszcze inne podwyżki, o czym mówi raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
– Samorządy mają do wyboru: szukać oszczędności i samemu zwiększać dochody lub się zadłużać. A kredytów w nieskończoność przecież też brać nie można – puentuje Andrzej Porawski ze Związku Miast Polskich.
Awantura o kominki. Czy zakaz palenia w nich ma sens?
„Kominki nie trują, spalanie drewna jest w zasadzie ekologiczne, a problem zanieczyszczeń można wyeliminować przez spalanie od góry” – piszą do nas czytelnicy, powołując się na różne internetowe publikacje. Ile w tym prawdy?
Zakaz palenia w kominkach, używania dmuchaw do liści, pił i kosiarek. Kary od 500 zł do 5 tys. złdla osób fizycznych i nawet do pół miliona dla gmin, ale też bezpłatna komunikacja zbiorowa – takie są założenia nowego Programu Ochrony Powietrza przyjętego przez mazowieckich radnych.
„Mój kominek spełnia wyśrubowane normy emisji spalin. Dlaczego nie mogę w nim palić? Przecież nawet 10 takich kominków emituje mniej spalin niż jeden kopciuch” – pyta nas jeden z czytelników za pośrednictwem platformy #dziejesię.
Kwestia palenia w kominkach budzi ogromne emocje, takich listów dostajemy mnóstwo. Użytkownicy kominków oraz innych rodzajów pieców nie zgadzają się z wprowadzanymi zakazami dotyczącymi palenia węglem i drewnem, szczególnie tym drugim. Padają różne argumenty: że drewno to przecież odnawialne źródło energii i że palenie w kominku zamkniętym nie truje. „Ktoś tu zwariował z tym zakazem” – piszą do nas czytelnicy.
Zakaz palenia w kominkach – warunkowy – wprowadzono już na Mazowszu, do podobnego kroku szykuje się województwo małopolskie. Jak na razie obejmuje on tzw. dni smogowe, czyli z wysokim poziomem zanieczyszczeń.
W Krakowie, jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Polsce, obowiązuje już zakaz palenia węglem i drewnem, wspomagany programem wymiany pieców.
Drewno – odnawialne źródło energii czy nie?
– Według wielu definicji drewno faktycznie uznawane jest za odnawialne źródło energii, czyli w skrócie OZE. Jeśli zetniemy drzewo, spalimy je, a na jego miejsce posadzimy kolejne, emisja CO2 zostanie wyrównana – mówi w rozmowie z money.pl Piotr Siergiej, rzecznik Polskiego Alarmu Smogowego.
– Problem w tym, że stanie się to za 70 czy 80 lat, a my musimy podjąć działania zmierzające do znaczącej redukcji gazów cieplarnianych już teraz. Nie za 80 lat, emisję dwutlenku węgla musimy zmniejszyć w ciągu 10-15 lat – zastrzega Siergiej.
Czy palenie w kominku jest ekologiczne?
Nie jest. I być nie może, bo ciągle powoduje wzrost zanieczyszczeń w powietrzu. Owszem, właściciele nowoczesnych kominków, tzw. ekoprojektowych, podkreślają, że ich urządzenia emitują o wiele mniej pyłów niż np. spalanie węgla w piecu czy drewna w kominkach otwartych. Jest to prawda. Jednak nawet jeśli założymy, że palenie drewnem jest obojętne pod względem emisji CO2 (choć w bardzo długim czasie), to ciągle zanieczyszcza środowisko.
– Chodzi o to, by do tych pyłów, które już unoszą się w powietrzu, nie dokładać kolejnej porcji. Nie jest w tym momencie istotne, jak wiele zanieczyszczeń emituje piec czy kominek. Jeśli normy są przekroczone, to nie przekraczajmy ich jeszcze bardziej – mówi Piotr Siergiej.
I dodaje, że nawet najbardziej restrykcyjne normy dla kominków nie powodują ich bezemisyjności.
– One również trują, ale trochę mniej – podkreśla.
Wielu czytelników pisze nam, że nie wierzy w badania i symulacje polskich naukowców i ekologów. Sięgnijmy więc do badań skandynawskich – kraje Północy znane są z dbałości o ekologię a jednocześnie palenie drewnem ma tam długą tradycję.
Jak piszą we wspólnej pracy szwedzcy naukowcy z uniwersytetu w Goeteborgu, tamtejszej politechniki oraz instytutu badawczego RI, dym z drewna zawiera ponad 100 różnych związków chemicznych: pył różnych rozmiarów, tlenki azotu (czyli rakotwórcze NOx-y), tlenki siarki, tlenek węgla (czad), lotne związki organiczne, dioksyny i furany.
Co więcej – precyzyjne określenie tego, czym akurat truje nas płonące drewno, jest trudne. Proces spalania przebiega bowiem w sposób mało kontrolowany, a emisja konkretnego rodzaju spalin zależy od temperatury, dopływu tlenu, a także wielkości szczap i ich kształtu. To dość okrojone wnioski z eksperymentów prowadzonych przez duńskich badaczy.
Inni naukowcy – z norweskich uczelni medycznych – prowadzą zaawansowane badania nad wpływem dymu ze spalania drewna na występowanie demencji.
A co ze spalaniem od góry?
Ten sam problem dotyczy tzw. palenia od góry. Wiele osób argumentuje, iż nie trzeba zmieniać tradycyjnych pieców, wystarczy zmienić sposób palenia. Do pieca zwykle wsypuje się węgiel lub inne paliwo, a następnie podpala całość od spodu. Można potem łatwo „dorzucić do pieca” – wsypując paliwo od góry.
W przypadku palenia od góry najpierw wsypujemy paliwo, a potem zapalamy je od góry. To jednak wyklucza możliwość dosypywania paliwa. Trzeba czekać aż wygaśnie, ale w opinii wielu osób taki sposób jest bardziej ekologiczny i powoduje mniej zanieczyszczeń.
W niektórych przypadkach dymu jest mniej, co nie zmienia faktu, że on i tak występuje i jest go więcej niż z tzw. ekoprojektowego kotła. Stary piec z innym systemem rozpalania nie jest bardziej ekologiczny od nowoczesnego.
Podczas badań robionych przez Instytut Chemicznej Przeróbki Węgla okazało się również, że w niektórych przypadkach emisja benzo(a)pirenu była o wiele wyższa od zakładanej. Ten sposób jest więc czasem skuteczny, ale także mało wygodny i uciążliwy.
– Rozpalanie od góry, nawet gdyby naprawdę powodowało zmniejszenie ilości zanieczyszczeń, nie jest rozwiązaniem problemu. To próba zalepienia poważnej rany plastrem – mówi nam Piort Siergiej.
„Głównym wnioskiem, jaki nasuwa się po analizie, jest fakt, że technika 'palenia od góry’ jest techniką o nieprzewidywalnym wpływie na wysokość emisji zanieczyszczeń. Nie jest prawdą, że stosowanie jej przekłada się w znaczący sposób na zmniejszenie emisji zanieczyszczeń powietrza w każdym przypadku, bez względu na typ urządzenia czy paliwa, które spalamy. […] Prezentowanie metody palenia 'od góry’ jako szybkiego i bezinwestycyjnego remedium na zanieczyszczenia powietrza w naszym kraju niestety należy uznać za nieuzasadnione” – napisali naukowcy z IChPW w podsumowaniu badania.
Mimo to ten sposób palenia i tak jest często polecany przez władze samorządowe, jako mniej szkodliwy.
źródło: money.pl