MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE

0
55
views

Świat tonie w długach nie do spłaty. Zadłużenie państw sięga 78 bilionów dolarów

Pandemia koronawirusa wymusiła bezprecedensowe działania rządów. Niestety, wszystko jest na kredyt. Zadłużenie państw szacuje się już na rekordowe 78 bilionów dolarów. Tylko podczas czytania tego tekstu sam dług Polski zwiększy się o około 2 mln zł. Licznik bije i nigdy nie będzie wyzerowany.

Program 500+, trzynaste emerytury, wielkie inwestycje infrastrukturalne – to wszystko jest finansowane z pieniędzy podatników. Problem w tym, że rok w rok tego typu wydatki (nie tylko polskiego rządu) nie znajdują pełnego pokrycia w dochodach budżetowych. Tym samym jako państwo systematycznie się zadłużamy, pożyczając brakujące pieniądze.

Taka praktyka doprowadziła do tego, że na liczniku długu mamy już prawie 1,2 bln zł. I ta kwota ciągle rośnie. Według wyliczeń Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR), z każdą sekundą – za sprawą m.in. odsetek od wcześniej zaciągniętych zobowiązań – zadłużenie rośnie o blisko 7781 zł.

Gigantyczny skok zadłużenia odnotowujemy za sprawą kryzysu wywołanego pandemią koronawirusa. M.in. uruchomione przez rząd tarcze antykryzysowe doprowadzą do tego, że deficyt tylko w tym roku przekroczy 109 mld zł. To największa dziura budżetowa w XXI wieku w Polsce.

Nie trzeba czekać do końca roku, by widzieć efekty. Już teraz dotychczasowy przyrost długu państwa (ogółem) można szacować na blisko 200 mld zł. Na koniec ubiegłego roku Ministerstwo Finansów, w zależności od metodologii, szacowało zadłużenie na blisko bilion złotych.

Światowy problem

W długach w związku z kryzysem COVID-19 tonie cały świat. Niemcy również notują dług wyższy o 200 mld, ale w ich przypadku mowa o euro. Dla porównania, zadłużenie rządu naszych południowych sąsiadów z Czech od początku roku wzrosło o kilkanaście miliardów dolarów. Stosunkowo niedużo, ale to znacznie mniejszy kraj.

Tak mocno dotknięte przez koronawirusa kraje jak Włochy czy Hiszpania w osiem miesięcy dopisały odpowiednio około 150 i 200 mld euro długu. Choć to i tak niewiele przy Stanach Zjednoczonych, które w obliczu pandemii zadłużyły się o kolejne 3 bln dolarów.

W tej chwili zadłużenie USA zbliża się do 27 bln dolarów. Co gorsza, jak wynika z prognoz twórców licznika długu „USDebtClock”, przy obecnym koszcie pieniądza, w 2024 roku na liczniku może być już prawie 46 bln dolarów. Dług może wtedy być na poziomie blisko 170 proc. PKB USA.

Jeszcze w 2000 roku dług USA w relacji do PKB był poniżej granicy 60 proc., a w 1980 roku nie przekraczał 35 proc.

Bardzo ciekawie wygląda grafika, pokazująca udział poszczególnych krajów w światowym zadłużeniu. Widać, że Amerykanie dominują.

Należy podkreślić, że powyższy wpis na Twitterze jest z lutego i odnosi się do danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego z 2019 roku. Wtedy całe światowe zadłużenie państw szacowano na około 69 bilionów dolarów. Teraz mowa o ponad 78 bilionach. Udział poszczególnych państw jest jednak aktualny.

Długi trzeba spłacać, ale…

Zadłużenie państw przybrało już gigantyczne rozmiary, niewidziane nigdy wcześniej. Przeciętny obywatel wie, że nie spłacając zobowiązań, naraża się na duże problemy i ściganie ze strony firm-wierzycieli czy urzędów. Można więc się zastanawiać, czy takie państwowe długi mogą być kiedyś spłacone?

Eksperci rynkowi pytani przez money.pl raczej nie mają złudzeń i otwarcie sugerują, że liczniki długu nigdy nie zostaną wyzerowane. Wskazują, że inwestorzy zdają sobie z tego sprawę. I nawet mimo dużych kwot, poza pojedynczymi przykładami, do których należy np. Argentyna, długi nie wymknęły się jeszcze spod kontroli.

– Długu się raczej nie spłaca, ale „roluje” się go, czyli zaciąga nowy dług, żeby spłacić stary – opisuje mechanizm prof. Jacek Tomkiewicz, ekonomista z Akademii Leona Koźmińskiego (ALK). Wskazuje, że nawet bankructwo kraju nie oznacza „wyzerowania” długu.

– Porozumienia z wierzycielami polegają na restrukturyzacji, czyli część długu się umarza, a resztę rozkłada na długi okres spłaty. Tak było w Polsce w połowie lat 90-tych z długiem zagranicznym, którego nie obsługiwaliśmy. Porozumienie z Klubem Londyńskim i Paryskim umożliwiło nam powrót na światowy rynek długu – przypomina prof. Tomkiewicz.

Tomasz Bursa, wiceprezes Opti TFI, wskazuje, że możliwe są jedynie próby redukcji długu w relacji do PKB. Zauważa, że Niemcy w ciągu dekady potrafiły zmniejszyć go o blisko 20 pkt. proc. Podobne starania czynili też Czesi.

– Jest to powolny i długotrwały proces, który wymaga ogromnej dyscypliny i wyrzeczeń. Jeżeli jednak świat podążyłby drogą Niemiec lub Czech, to oznaczałoby to konieczność poszukania około 2 pkt. proc. PKB rocznie oszczędności lub podniesienia podatków przez okres około 25-30 lat – ocenia.

– W przypadku Polski byłoby to około 40-50 mld zł rocznie, co oznaczałoby konieczność 10 proc. wzrostu przychodów, głównie podatków, lub podobny spadek wydatków. Jest to nierealne, biorąc pod uwagę także fakt narastającej presji na wydatki emerytalne i starzenie się społeczeństw. To pokolenie już tych długów nie spłaci – nie ma złudzeń Tomasz Bursa.

Masowe zadłużanie się krajów pozostanie więc bez konsekwencji? Ekspert ostrzega, że w długim horyzoncie czasu efektem będzie coraz większa presja na wzrost cen.

Inwestorzy inaczej patrzą na dług

– Inwestorów pożyczających państwu pieniądze tak naprawdę nie interesuje, czy kiedyś one spłacą swoje długi w całości – wskazuje Konrad Białas, główny ekonomista Domu Maklerskiego TMS. Tłumaczy, że wystarczy, by bieżące zobowiązania były spłacane.

– Nikt nie kwestionuje wypłacalności USA i Japonii, ale zupełnie inaczej podchodzi się do gospodarek wschodzących. Stąd nie można wprost oczekiwać, że wysoki deficyt budżetowy Polski będzie traktowany z podobną pobłażliwością jak deficyt USA – zauważa Białas.

– Pandemia stworzyła nadzwyczajne warunki, w których od przejściowego wzrostu zadłużenia ważniejsze jest złagodzenie recesji i uchronienie przed nieodwracalnym ubytkiem PKB. Ale gdy tempo ożywienia zostanie ustabilizowane, surowa ocena polityki fiskalnej powróci. Bardzo ważne, aby do tego czasu polski rząd pokazał plany ograniczenia deficytu, inaczej Polska i polskie aktywa utracą zaufanie inwestorów – ostrzega ekspert TMS.

 

Bezrobocie w lipcu. GUS podał najnowsze dane

W lipcu stopa bezrobocia pozostała na poziomie z czerwca i wyniosła 6,1 proc. – podał Główny Urząd Statystyczny. Pomogły prace sezonowe i zasiłek solidarnościowy.

Wybuch epidemii koronawirusa zatrzymał trend spadkowy bezrobocia. Przypomnijmy, że pierwszym pełnym miesiącem po zamrożeniu gospodarki w związku z epidemią był kwiecień. W efekcie bezrobocie wzrosło wtedy z 5,4 do 5,8 proc.

Choć w maju większość przedsiębiorców wznowiła aktywność, nie wszyscy pracownicy wrócili. GUS odnotował dalszy wzrost bezrobocia – do 6 proc. Tym samym pierwszy raz od lutego 2019 roku stopa bezrobocia miała szóstkę z przodu. W czerwcu stopa bezrobocia była minimalnie wyższa i wyniosła 6,1 proc. W lipcu utrzymała się na tym samy poziomie.

– Stopa bezrobocia ustabilizowała się w lipcu na poziomie 6,1 proc. W zahamowaniu ostatnich wzrostów pomogły prace sezonowe. Do rejestracji jako bezrobotny dalej zniechęca wypłacany do końca sierpnia dodatek solidarnościowy (do tej pory ponad 90 tys. osób skorzystało ze świadczenia) – napisali ekonomiści Banku Pekao.

Ile osób bezrobotnych jest zarejestrowanych w urzędach pracy? Już w maju liczba ta przekroczyła okrągły milion. Na koniec lipca było to dokładnie 1 mln 29,5 tys. osób, czyli o 3 tys. więcej niż w czerwcu i aż o 161 tys. więcej niż w lipcu ubiegłego roku.

Wprawdzie w lipcu przybyło 111,4 tys. nowych bezrobotnych, jednak uwzględniając osoby, które się wyrejestrowały, w statystykach per saldo przybyło 3 tys. bezrobotnych.

– To bardzo niewiele biorąc pod uwagę skalę recesji w gospodarce. Bez wątpienia tarcze antykryzysowe powstrzymały falę zwolnień pracowników, a także „zobowiązały” firmy korzystające z pomocy publicznej do utrzymywania miejsc pracy przez kilka miesięcy po jej otrzymaniu – ocenia Monika Kurtek, główny ekonomista Banku Pocztowego.

– Dlatego pogorszenie sytuacji na rynku pracy będzie bardziej widoczne najprawdopodobniej dopiero za kilka miesięcy – dodaje.

W województwach stopa bezrobocia kształtowała się w granicach od 3,7 proc. wielkopolskim do 10,1 proc. w warmińsko-mazurskim.

Według danych GUS, w końcu lipca zadeklarowano podobną jak przed miesiącem oraz wyższą niż przed rokiem liczbę zwolnień grupowych – 322 zakłady zadeklarowały zwolnienie 29,9 tys. pracowników, w tym 4,1 tys. osób z sektora publicznego.

 

13. i 14. emerytura przesunięte w budżecie. „To nie jest kreatywna księgowość”

– Przesunęliśmy na ten rok niektóre wydatki społeczne, na przykład te na rzecz Funduszu Ubezpieczeń Społecznych – mówi w programie „Money. To się liczy” wiceminister finansów Piotr Patkowski. W ten sposób tłumaczy rekordowy deficyt budżetowy, który ma w tym roku sięgnąć prawie 110 mld zł. – Wydatki na 13. i 14. emeryturę są zabezpieczone w tegorocznym budżecie, choć wypłacone zostaną zgodnie z planem w roku 2021 – mówił Piotr Patkowski. Nie zgadza się jednak z zarzutem, że jest to „kreatywna księgowość”. – Historia zna takie przypadki i nie zauważam tu żadnej kreatywnej księgowości. To zabezpieczanie się na przyszłość – podkreśla wiceszef resortu finansów.

 

Kryzys uderzy w budżetówkę. Nadchodzą 20-proc. cięcia etatów i zamrożone podwyżki

Nawet co piąty urzędnik państwowy może wkrótce stracić pracę. Dla tych, którzy utrzymają stanowisko pomimo tornada, nie ma dobrych wiadomości. W sektorze publicznym rząd rozważa zamrożenie podwyżek, a także zmniejszenie wysokości odpraw.

Plan odchudzenia administracji oraz cięcia kosztów Mateusz Morawiecki ma przedstawić we wrześniu razem z projektem rekonstrukcji rządu – informuje „Gazeta Wyborcza”.

Jak poinformował dziennik Andrzej Radzikowski, przewodniczący OPZZ, redukcja etatów może sięgnąć nawet poziomu 15-20 proc. Zwraca on uwagę na to, że urzędy publiczne mają teraz więcej zadań w związku z koronawirusowym kryzysem oraz realizacją tzw. tarcz antykryzysowych. Dlatego też budżetówce potrzebni są wszyscy pracownicy.

Jak podaje „GW”, cięcia kadrowe mają dotknąć m.in.: administrację rządową, kontrolę państwową i ochronę prawa, jednostki budżetowe, państwowe fundusze celowe, czy pracowników Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Lista jest jednak dłuższa.

Jeżeli już pracownikowi sektora publicznego uda się przetrwać etatowe tornado, to nie oznacza to końca złych wiadomości. Rząd bowiem ma w planach również zamrożenie podwyżek na 2021 rok. Zmniejszeniu mają ulec również odprawy w przypadku zwolnienia z pracy.

Kancelaria Premiera nie odpowiedziała na pytania „GW” do momentu publikacji artykułu. Wcześniej natomiast Centrum Informacyjne Rządu poinformowało dziennik, że ustawy przyjęte na poczet walki z koronawirusowym kryzysem „tworzą ramy prawne dla ewentualnych dalszych działań”.

„Nie pociągają one jednak za sobą automatycznego przeprowadzenia redukcji zatrudnienia oraz obniżki pensji w urzędach. Jeśli jakiekolwiek działania w tej sprawie będą planowane, to opinia publiczna zostanie o nich poinformowana” – zapewniło CIS.

Zmniejszenie odpraw jest możliwe dzięki zapisom, które znalazły się w tzw. tarczy antykryzysowej 4.0 – o czym informowaliśmy w money.pl. Natomiast redukcję etatów w budżetówce zapewniła druga odsłona tarczy. Premier Mateusz Morawiecki mówił w kwietniu – przy jej ogłaszaniu – o konieczności zaszczepienia „genu oszczędności” w sektorze publicznym.

Będą cięcia w administracji. Minister komentuje

– Myślę, że to dobry moment, by administracja publiczna dała przykład oszczędności – mówi w programie „Money. To się liczy” wiceminister finansów Piotr Patkowski. Tak odpowiedział na pytanie, czy należy spodziewać się oszczędności i cięć w administracji publicznej. – Na razie postanowiliśmy zamrozić kwotę bazową w sferze budżetowej. To oznacza, że pensje nie będą rosły, ale nad żadnymi cięciami w resorcie finansów nie pracujemy – mówił Piotr Patkowski. Zapewnił jednocześnie, że rząd nie będzie szukał oszczędności w inwestycjach publicznych. – To dzięki nim będziemy w stanie lepiej wyjść z kryzysu – twierdzi wiceminister finansów.

źródło: money.pl

 

Najnowszy sondaż IBRiS dla WP. Polacy zabrali głos ws. powrotu do szkoły

Koronawirus nie przeszkodzi uczniom i nauczycielom w powrocie do szkoły – tak uważa Ministerstwo Edukacji Narodowej. Czy placówki są przygotowane na zajęcia w czasie epidemii? O to, na zlecenie Wirtualnej Polski, IBRiS zapytał Polaków.

Powrót do szkoły, po niemal półrocznej nieobecności, lada dzień czeka miliony uczniów. Gdy wybuchła epidemia koronawirusa w Polsce, rząd podjął decyzję o zamknięciu placówek. Mimo że liczba zakażeń na COVID-19 nie maleje, a część obostrzeń wciąż obowiązuje, Ministerstwo Edukacji Narodowej twierdzi, że powrót uczniów i nauczycieli do szkół jest możliwy.

Szef MEN Dariusz Piontkowski nie ukrywa, że chce, aby „od 1 września uczniowie wrócili do stacjonarnych zajęć”. Dariusz Piontkowski odwiedził nawet kilka szkół, by sprawdzić, jak dyrektorzy przygotowali je na rozpoczęcie roku szkolnego.

– Dyrektorzy, z którymi rozmawiałem, wręcz cieszyli się, że ogólnopolskie wytyczne są na tyle elastyczne, że pozwalają im dopasować sposób funkcjonowania szkoły do warunków lokalnych – mówił Piontkowski podczas poniedziałkowej konferencji prasowej.

Koronawirus w Polsce. Co z rokiem szkolnym? Sondaż WP

Instytut Badań Rynkowych Społecznych IBRiS przeprowadził sondaż dla Wirtualnej Polski. Na pytanie, „czy Pana/Pani zdaniem szkoły są przygotowane na 1 września pod względem ochrony przed koronawirusem?” 32,9 proc. respondentów odparło twierdząco. Innego zdania jest 42,4 proc. badanych. 24,7 proc. nie potrafiło odpowiedzieć na to pytanie.

sondaż WP

sondaż (WP)

Co ciekawe, zdecydowanie bardziej optymistyczne w ocenie gotowości szkół są kobiety. 37 proc. z nich uważa, że szkoły są przygotowane na nowy rok. 36 proc. jest przeciwnego zdania, a 27 proc. nie odpowiedziało na zadane pytanie.

Bezpieczny powrót dzieci do szkół jest możliwy zdaniem zaledwie 26 proc. badanych mężczyzn. Ponad dwukrotnie więcej, bo 55 proc. ankietowanych, uważa że placówki nie są przygotowane na wznowienie zajęć podczas epidemii koronawirusa. 20 proc. nie ma zdania.

Jeśli chodzi o kategorie wiekowe, najbardziej pesymistyczne ws. powrotu do szkoły są osoby pomiędzy 18 a 19 rokiem życia. Aż 65 proc. sądzi, że placówki nie są odpowiednio zabezpieczone przed koronawirusem. Tak samo uważa 59 proc. osób pomiędzy 30 a 39 rokiem życia, 45 proc. ankietowanych pomiędzy 40 a 49 rokiem życia oraz 37 proc. badanych pomiędzy 50 a 59 rokiem życia.

Koronawirus, szkoła i polityka. Sondaż WP

73 proc. osób, które deklarują, że mają poglądy lewicowe, stwierdziło, że placówki nie są gotowe na nowy rok szkolny. Podobnego zdania jest 45 proc. badanych o centrowych poglądach oraz 33 proc. o prawicowych poglądach.

Wśród wyborców Andrzeja Dudy, którzy oddali na niego głos w II turze głosowania, 43 proc. jest zdania, że szkoły są bezpieczne. Przeciwnego zdania jest aż 66 proc. osób, które zagłosowały na Rafała Trzaskowskiego.

Sondaż został przeprowadzony przez Instytut Badań Rynkowych i Społecznych IBRiS dla Wirtualnej Polski. Badanie zostało przeprowadzone 21-22.08 metodą CATI na próbie 1100 osób.

źródło: wp.pl

 

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ